- Cisza była taka, że słyszało się nawet ważki fruwające nad rzeką - opowiada dyrektor Lubos. Ważki mają znaczenie nie
tylko krajobrazowe i nastrojowe. Kto był kiedykolwiek w Zawadzkiem, ten wie, że nigdy nie słychać tam ważek i że cisza
nad miasteczkiem nigdy nie jest niepodzielna. Zamiast ważek dzień i noc nad rzeką brzęczą suwnice i młoty, podzwaniają
rury i odcinki szyn, metaliczne odgłosy huty.
Ale tego sierpniowego przedpołudnia 1945 roku słychać było ważki, co znaczy, że huta stała, co z kolei znaczy, że nad
całą dorosłą społecznością Zawadzkiego zawisł poważny znak zapytania: z czego będą żyć? Nad rzeką baraszkowały tylko
dzieci. Grupka chłopców z puszkami na robaki i wędkami siedziała na brzegu i w tym właśnie miejscu zastał ich dyrektor
Lubos, podówczas nauczyciel wysłany w fali pionierów na Ziemie Odzyskane.
- Cisza była taka, że słyszało się nawet ważki fruwające nad rzeką. Zagadnąłem chłopców, co robią. - "Lowiem
Fischen" - odpowiedzieli. - A co to za rzeka? - "Malapane". - Jakie ryby łowią? - "Karpfy". - Jakie to są karpfy? - "Grube".
Pomyślałem sobie: "Dobra, będzie można uczyć po polsku".
Huta ruszyła mniej więcej z nowym rokiem szkolnym, to znaczy z pierwszym rokiem polskiej szkoły na Opolszczyźnie.
Ludzie poszli do pracy znacznie wcześniej, tuż po przejściu frontu, ale co to była za praca: na niewielkim skrawku
huty odgrzebywano przyniesionymi z domów młotkami i łomami jakieś wagony kolejowe i mozolnie je remontowano.
O odbudowie zakładów, takiej jak w centralnej Polsce, nie mogło być mowy, bo zgodnie z układem jałtańskim niemieckie
fabryki na niemieckim terytorium podlegały demontażowi, i kropka. Niemcy wywieźli dokumentację, Rosjanie maszyny, polskiej administracji
przekazano hutę w całości dopiero w lipcu.
Przez pierwszy okres ludzie nie dostawali żadnych pieniędzy. Pomiędzy tych, którzy pracowali, rozdzielano żywność z gospodarstwa rolnego huty.
Niektórzy dziś twierdzą, że ten pęd do pracy nie był wynikiem żadnej postawy politycznej, żadnego poparcia dla młodej polskiej władzy, a jedynie instynktu ślązaków. Dziesięciolecia drylu nauczyły ich najpierw pracować, potem dopiero myśleć mówią. Zapominają, że 24 lata wcześniej były na tej ziemi, w tymże Zawadzkiem, zupełnie inne wypadki, jak chociażby ten o północy z 2 na 3 mają 1921 roku, kiedy zaczynało się III Powstanie śląskie: majster Zyzik w czasie wytopu zdjął kapelusz, okulary, fartuch hutniczy. -Was machen Sie, Herr Zyzik? - zapytał inny majster, Niemiec. - Idę, wzywa mnie moja ojczyzna. Teraz nie czas na pracę, tylko na walkę.
Trudno zrozumieć rok 1945 i następne bez roku 1921 i poprzednich. Im większe było nagromadzenie patriotyzmu, nawet fanatyzmu polskiego w okresie powstań śląskich, tym ostrzejsze represje niemieckie, tym większe nadzieje związane z nadejściem władzy polskiej. Z chwilą wybuchu powstania w maju 1921 roku polska policja plebiscytowa w Zawadzkiem porzuciła neutralną bierność, a broń mającą służyć do zachowania porządku użyła do rozbrajania żandarmów niemieckich. Jednym z polskich policjantów był Konrad Koch, o którym zachowało się wspomnienie, że swojej narzeczonej na urodziny dawał w prezencie bruliony z ręcznie przepisywanymi poezjami Mickiewicza, Konopnickiej, Lenartowicza i innych ultrapolskich pisarzy. Po upadku powstania został przez bojówki niemieckie pobity do nieprzytomności. W 1945 roku ten sam Konrad Koch zgłosił się na ochotnika do straży pilnującej huty. Na kartce wydartej z niemieckiej księgi buchalteryjnej, poprzerzynanej czerwonymi i niebieskimi kreskami mającymi oddzielić marki od fenigów, wychowanek niemieckiej szkoły podstawowej napisał którejś nocy wiersz pod tytułem "Huta Andrzej".
...Lecz Optymizmu! Nie traćmy nadziei
Bo przyjdą znów lepsze czasy
Po tym zniszczeniu - po tej zawiei
Przyjdą znów dobrobytu losy
Z poręki władz polskich się stanie
Odbudowanie tej zniszczonej huty
Od naszych polskich inżynierów będzie danie
Jej na nowo ruchu i wytkniętej marszruty...
O różane perspektywy łatwiej w poezji niż w życiu. Huta przedstawiała sobą tyle, co gołe mury, i Centralny Zarząd Przemysłu Hutniczego postanowił zrezygnować z jej rekonstrukcji, co nazwano szumnie: "zlikwidować hutę". Zawadzkie od lat związane było z hutą na śmierć i życie, wyrok na nią to był wyrok na sześć tysięcy ludzi. Jak zbawienne okazały się w tym dziejowym dla osady momencie przyzwyczajenia ślązaków! Nie jeżdżono z żadnymi petycjami, nie zwoływano żadnych wieców, może trochę z niewiary, czy ktoś dałby posłuch doniedawnym obywatelom niemieckim, ale raczej z przyzwyczajenia. Bo ślązacy przywykli ratunku szukać w pracy, praca jest ich legitymacją bytu i praca jest dla nich sposobem przetrwania.
15 listopada przekazano władzom kolejowym pierwsze wyremontowane wagony, pościągane przedtem z całej wschodniej Opolszczyzny. Nie zmieniło to w zasadzie decyzji władz, ale odroczyło jej wykonanie: niech wyremontują jeszcze trochę, potem się ich rozwiąże. Ale kiedy w lipcu 1946 roku pracujący jak mrówki hutnicy z Zawadzkiego dali pierwszą partię rozjazdów kolejowych bez żadnych właściwie nakładów inwestycyjnych, władze skruszały: postanowiono utrzymać hutę w ruchu. To było zastosowanie prawa łaski w stosunku do osady skazanej na zagładę. Do pracy ludzie garnęli się sami, ale ich dzieci do szkoły trzeba było zapraszać. Polscy nauczyciele z pomocą polskiego księdza agitowali rodziców, którzy czynem poparli Polskę, żeby posyłali swoje dzieci do szkoły, trzeba było nawet organizować wiece na ten temat. Liceum skompletowało wreszcie 220 uczniów. Nie było klasy najstarszej, maturalnej, bo nie było uczniów, którzy by mogli zdać maturę po polsku, była za to klasa zerowa - przygotowująca właśnie językowo. Ci, którzy posłali swoje dzieci do szkoły, byli też najofiarniejszymi jej opiekunami: to oni znosili i montowali ławki, to oni dostarczali pierwszych prymitywnych pomocy naukowych.
W 1949 roku Zawadzkie przeżywało pierwszą w swojej historii ogólnokształcącą maturę. Za Niemców była tu tylko Berufschule, szkoła zawodowa i niepełne liceum, ostatnie dwa lata trzeba było się uczyć w Strzelcach Opolskich. Na uroczystość rozdania matur przyjechał sam wicewojewoda katowicki, znany działacz byłego Związku Polaków w Niemczech, Arka Bożek. - Czy ja śnię? - wołał zza stołu prezydialnego - Nasze polskie dzieci dostają maturę w Zawadzkiem! W tym samym Zawadzkiem, gdzie dwukrotnie próbowałem założyć Związek Polaków i dwukrotnie Niemcy gonili mnie z drągami przez pole aż tam, do lasu. Brawo! Czego my, politycy, nie potrafiliśmy dokonać, zrobiliście wy, nauczyciele.
Według sądów socjologów polskich, a także niemieckich, i to bynajmniej nie tylko z NRD, ludność Opolszczyzny można z grubsza podzielić na trzy grupy: starszych, wychowanych przez niemiecką szkołę i z wielu względów, także językowych, z Niemcami sympatyzujących. średnich, którzy w chwili załamania się hitleryzmu nie mieli jeszcze na tyle zaskorupiałych poglądów, żeby życie ich nie zrewidowało. I wreszcie młodszych, wychowanków polskiej szkoły, którzy czasem umieją kilka słów po niemiecku, czasem nie, w ogóle zaś nie zwracają na te sprawy uwagi, bo mają milion ważniejszych. Podobno prawie żaden z uczniów Kędzierzyna, których poddano badaniom ankietowym, nie mógł zrozumieć pytania: skąd pochodzi twój kolega z ławki szkolnej? A każdy rok zmniejsza liczebność grupy najstarszej (w tej chwili ok. 10 procent ludności), przesuwa średnią, powiększa młodszą. Stąd smętne stwierdzenie niektórych ośrodków z NRF: "Każdy dzień pracuje na rzecz umocnienia Polaków na tych ziemiach".
Żywioł polski zawsze był tu mocny i niebezpieczny dla niemieckiej władzy. Bardziej niż wysunięte na wschód Gliwice i Zabrze, bardziej niż na zachód okolice Wrocławia i bodajże bardziej niż na Mazurach i Warmii. Administracja niemiecka lękała się tutejszych ślązaków dopuszczać na stanowiska: stanowili oni rzetelny fundament siły roboczej, ale kierowanej przez przybyszów z innych części Rzeszy. Na skutek przemyślanej i konsekwentnie realizowanej polityki germanizacyjnej ślązacy nie mieli swojej własnej inteligencji, w każdym razie nie mieli inteligencji humanistycznej.
Niemcy nie zapomnieli lekcji powstań śląskich, które szczególnie tu, w Zawadzkiem, miały swoją głęboko wyrytą legendę. Zawadzkie wystawiło w 1921 roku pełny batalion, 1000 ludzi. Niemcy nie śmieli podnieść głowy, siedzieli po domach szczęśliwi, że powstanie nie przybiera formy rozrachunków, że jest skierowane przeciw niemieckiej władzy, a nie przeciw niemieckiej ludności.
Huta uruchomiła produkcję pociągów pancernych. Produkcja, prawdę mówiąc, polegała na opancerzaniu i uzbrajaniu zwykłych wagonów. Przekazano powstańcom trzy pociągi, ochrzczone wyzywająco polskimi imionami, które w państwie niemieckim były zabronione: "Tadek ślązak", "Zygmunt Powstaniec", a trzeci nazywał się "Nowak" nazwiskiem dowódcy północnego frontu powstania.
Nie pomogły jednak pociągi ani błogosławieństwa polskich księży, ani zbrojny udział wszystkich prawie mężczyzn Polaków. Rzeczpospolita odwrócona do powstania tyłem, bo zajęta interesami na wschodzie i zdobywaniem terenów tam, gdzie żadnych Polaków nie było, odmówić musiała nawet dostaw broni i amunicji. Pod naporem wojsk niemieckich, pościąganych skąd tylko się dało, powstanie zaczęło giąć się i upadać. Niedawno zmarły weteran, Leopold Mańka ze Staniszcza Wielkiego, wobec bliskiego załamania powstania przysiągł, że nie ożeni się, póki śląsk należeć będzie do Niemców. "Nie chcę, żeby moje dzieci miały pracować na Niemców, co dopiero, żeby w razie wojny miały dla nich walczyć!" ślubu dotrzymał, ożenił się dopiero u schyłku 1947 roku mając około 50 lat. Co młodsi, karmieni przez rodziców jego historią, podkpiwają sobie ze starego, który jak podoficerska wdowa sam siebie wychłostał. Bo, zaiste, dziś taki fanatyczny patriotyzm wydaje się przynajmniej niezrozumiały. Ale wtedy tak właśnie wyrażały się wezbrane uczucia do wytęsknionej, wyidealizowanej Polski.
Po upadku powstania wielu żołnierzy razem z rodzinami uciekło do Polski mówi się o około stu rodzinach. Ci, którzy pozostali, byli szykanowani i bici przez niemieckie bojówki. Razem z Konradem Kochem, samorodnym poetą, pobito około 20 ludzi między nimi Jana Sosgórnika.
Jan Sosgórnik został pobity za udział w powstaniu przeciwko Niemcom, a jego wnuk demonstracyjnie mówił po niemiecku, zamiast po polsku. Dyrektor Lubos usiłował wpłynąć na niego prośbą i groźbą, przedkładał nawet ojcu, że on, członek partii, powinien bardziej dbać o określone narodowo wychowanie swoich dzieci. Tymczasem ojciec sam do swojego syna, a powstańczego wnuka mówił "Friedrich", dopiero później, kiedy Friedrich został słynnym lekkoatletą i zaczął reprezentować Polskę za granicą, skończył się Friedrich, a zaczął Alfred. I oto w 1962 roku, po olimpiadzie rzymskiej, Alfred Sosgórnik przyjechał do swojej rodzinnej miejscowości, do swojej starej szkoły, i opowiadał uczniom o sporcie, o Rzymie, o świecie. Mówi płynną polszczyzną i w żadnym innym języku by go tu nie zrozumiano. Po pogadance dyrektor Lubos bierze go za łokieć i na stronie pyta: - Pamiętasz nasze kłótnie o niemiecki i polski? Co o tym myślisz teraz, kiedyś widział to i owo na świecie? Alfred Sosgórnik odpowiada: - Nigdzie, tylko w Polsce, a w Polsce wszędzie, tylko nie w Zawadzkiem. Chcę mieszkać pomiędzy normalnymi Polakami, którzy nie tęsknią i nie nienawidzą, nie leczą się z gorzkich rozczarowań i nie wzbudzają w sobie powtórnych nadziei...
Alfred Sosgórnik myli się tylko o tyle, że bierze przeszłość za rzeczywistość. Dziś sprawy tęsknot i nienawiści zeszły na plan dalszy, nikt nie hamletyzuje nad własną narodowością, bo jest jedna i określona, różnice między ślązakami opolskimi a resztą kraju zmalały - do kalibru różnic międzyregionalnych. Czyż inaczej następowało zrastanie się z sobą trzech członów trzech różnych państw, nazwanych w sumie Polską, po pierwszej wojnie światowej?
Na dowód niektórzy przypominają przebieg wydarzeń październikowych w 1956 roku na Opolszczyźnie. Nie mówiono wtedy o sprawiedliwości względem autochtonów, ale o sprawiedliwości, nie o równym podziale między jednych a drugich, ale o równości. Szowinizmy żyją tam, gdzie mają pożywkę, na Opolszczyźnie wszystko się już tak wymieszało, że nikt nie zadaje sobie trudu ustalania własnego rodowodu. W Zawadzkiem określają to takim przykładem: "Autochtoni słynęli z niemieckiej punktualności, napływowi spóźniali się po pół godziny. Odkąd krakowskim targiem stanęło na kwadransie, nie rozróżnisz, kto jest kto..."
Wracajmy jednak do czasów, kiedy narodowość była sprawą pierwszoplanową. Huta podjęła produkcję, przerwaną przez powstańcze improwizacje pociągów pancernych, najzagorzalsi Polacy uciekli, reszta została. Od nowej granicy polsko-niemieckiej dzieliło Zawadzkie kilka kilometrów, bo tuż za Małapanwią była Polska: Lubliniec, Tarnowskie Góry, przedwojenny Górny śląsk. Ale ta Polska wydawała się odległa, jakby z innego kontynentu, niechętnie przyznawała się do ślązaków. Według półoficjalnej polskiej tezy, kto pozostał na śląsku, to był zaprzaniec, prawdziwi Polacy przecież po powstaniu uciekli. Nie brano pod uwagę takich niuansów, jak to, że, wielu było zrośniętych ziemią, domkiem, krewnymi zamieszkałymi kawałek dalej i narażonymi na tym ostrzejsze represje. Polska więc znów była odwrócona do Opolszczyzny tyłem.
Wtedy właśnie rozleciał się Związek Polaków w Zawadzkiem. Zabrakło moralnego poparcia zza miedzy o trzy kilometry, zabrakło własnej narodowej inteligencji. Wezbrały za to obie partie lewicy, SPD i KPD, które jedyne w swoim programie silnie podkreślały prawa mniejszości narodowych, tolerowały także język polski. Tutaj szukali azylu i upustu dla swoich narodowych uczuć Polacy, odtrąceni przez swoją prawdziwą sanacyjną ojczyznę.
Skąpe dane zachowały się z ówczesnej historii huty. Wiadomo, że niedługo po dojściu Hitlera do władzy przestawiła się na produkcję zbrojeniową, robiono tu lawety do dział, podwozia ciężarówek, korpusy min. Metody produkcji były dosyć przestarzałe, bo w ogóle ta huta w całej swojej do wojennej historii nie miała do postępu zbyt wiele szczęścia: jej położenie tuż przy granicy i niepewny polski element robotniczy nie zachęcał żadnego z jej właścicieli do specjalnego inwestowania, raczej więc wlokła się w ogonie i modernizowała wtedy, kiedy już konkurencja ją do tego zmuszała. Podobnie peryferyjnie rosło miasteczko, bez wodociągów, bez kanalizacji, kilka ponurych blokhauzów - i to wszystko.
W 1936 roku zmieniano na całym śląsku stare polskie nazwy na nowe, niemieckie. Nazwa "Zawadzki" wzięła się od nazwiska zarządcy huty sprzed stu wówczas lat, Franciszka Zawadzkiego, który był pełnomocnikiem jej właściciela, Andrzeja Renarda. Po śmierci właściciela hutę nazwano "Andrzej", po śmierci zarządcy osadę - "Zawadzki". Teraz administracja niemiecka przemianowała, razem z sąsiednimi i według podobnych reguł polskiej gramatyki tworzonymi nazwami "Fo-sowskie" i "Kolonowskie", także "Zawadzki" na "Andreashütte". Rok czy dwa później na przygranicznych terenach Opolszczyzny odbywały się wielkie manewry Wehrmachtu: dowódcy w rozkazach podawali marszruty według obowiązującego nazewnictwa, a więc Andreashütte, a na mapach było Zawadzki! Po paru dniach manewry musiano odwołać, tak wiele było pomyłek i nieudanych operacji.
Skończyły się zabawy w manewry, zaczęła się mobilizacja 1939 roku. Poza ludźmi niezbędnymi dla produkcji wojennej wszyscy poszli do wojska, między nimi bohater Zawadzkiego, rolnik Michał Ziaja. Stał w jednostce o kilka kilometrów od domu i przez parę sierpniowych nocy poprzedzających wybuch wojny przekradał się do rodziny. Co robić? Był jednym z tych zagorzałych patriotów, dla których nie było wątpliwości, czy walczyć przeciwko Polsce, czy nie. Istniał tylko jeden problem jak najskuteczniej Polsce pomóc?
Przedostatniego dnia pokoju przekradł się przez granicę, polska straż graniczna przekazała go do Częstochowy, a stąd do Warszawy, gdzie przyjął go podobno szef wywiadu wojskowego. Ziaja opowiedział o wszystkich znanych sobie szczegółach dyslokacji wojsk i umocnień nadgranicznych, a także planów mobilizacyjnych Niemiec; wysłuchano go, a potem powiedziano: - To nas nie interesuje, wracajcie do siebie. - Dokąd? Załamany Ziaja jedzie z powrotem do Częstochowy i tam zastaje go pierwszego września wybuch wojny. Stoi na ulicy, obserwuje wkraczające oddziały Wehrmachtu, gdy nagle zostaje rozpoznany! Trzeba trafu, że w jednostce, która zajęła Częstochowę, byli ludzie z Zawadzkiego, a może to była ta właśnie jednostka, z której Ziaja zdezerterował. Aresztowano go i odstawiono do sztabu armii. Ziaja wykręcał się, że zabłądził wyszedłszy z domu i zamiast przez mostek prowadzący do swojej jednostki przeszedł przez mostek wiodzący ku granicy, a tam został aresztowany przez polską straż graniczną. Przeprowadzano kilka wizji lokalnych, badano prawdopodobność takiego pobłądzenia, sprawa wlokła się przez rok (Polska była już wtedy dawno zajęta) - i wreszcie, po opinii starosty ze Strzelc, że Ziaja to znany mu szowinista polski, został przez sąd wojskowy w Berlinie skazany na ścięcie. Teraz uliczka, przy której stał jego domek, nazywa się "Michała Ziaji".
Coraz więcej mężczyzn z Zawadzkiego szło na front, z frontu zaś przychodziło coraz więcej jeńców. Opodal huty założono duży obóz jeniecki, w którym Rosjanie mieszkali za drutami, ale Anglicy i Francuzi, a także nominalni sojusznicy - Włosi - mieli swobodę poruszania się. Pracowali pod nadzorem, dostawali wydzielone porcje jedzenia, w sumie jednak było im tu na pewno lepiej niż w innych obozach jenieckich. W 1963 roku odwiedziło Zawadzkie dwóch byłych jeńców tego obozu, Francuzów, teraz już starszych panów. Płakali ze wzruszenia obchodząc miejsce swojej kilkuletniej pracy sprzed dwudziestu lat: - W tym miejscu esesman wytrącił mi miskę z zupą, pamiętasz? - A tamtędy chodziliśmy na spacer nad rzekę. - Nie, nie tamtędy, przecież tam nie było domów. Przeszkadzały im zorientować się nowe domy i nowe działy huty: bądź co bądź zbudowano w Zawadzkiem 21 bloków po 26 mieszkań, całą zachodnią część osady, a co do huty, to wyrosła tu ogromna ciągarnia rur małokalibrowych. Ciągarnia ma 9 hektarów, niby to część huty, ale właściwie huta jest przy niej, mała staruszka wymagająca opieki i wsparcia. Francuzi oczy wybałuszyli ze zdumienia i objeżdżali swoim "Peugeotem" cały wielki teren huty kilka razy dookoła. - C'est magnifique! To wasze najlepsze prawo do tej ziemi!
Przełamanie zacofania technicznego huty było niespodzianką przede wszystkim dla ludności rdzennej. Zawsze na peryferiach, zawsze nadrabiający mięśniami to, co gdzie indziej już parą czy elektrycznością, ciśnieniem czy temperaturą pozwalała zrobić nowoczesna technika, przywykli słuchać obietnic jak bajek dla grzecznych dzieci. Tak też przyjęto pierwsze pogłoski o zlokalizowaniu tu tej nowoczesnej walcowni rur. Trzeba było wysiedlić kilkadziesiąt ludzi z ruder na terenie przewidzianym pod budowę, czekały już na nich nowe mieszkania, ale - jak zwykle bywa - znaleźli się niezadowoleni i uparci. Sędziwa babinka oznajmiła, że się nie wyprowadzi. - Babciu, budujemy nową halę, hałas będzie jak pieron, chcecie zostać? - A bydzie tu jaki walcwerk? - pyta z niedowierzaniem babcia, chociaż sąsiednie chałupy już padają pod młotami ekip demontażowych - Pedają? Ni, dyrektorze, ja stara, mnie takich recht bajek nie pedajcie!
Jeżeli jednak proces wrastania nowego przemysłu w glebę, choć powielany w naszym dwudziestoleciu wielokrotnie, za każdym razem w Polsce centralnej rodził podobne dramaty i konflikty, tutaj odbyło się to zupełnie inaczej. ślązacy, jak już była mowa, mają do pracy nie tyle inny stosunek, co po prostu kult. Jakby wytwarzanie nowych wartości nie było prostym procesem technicznym i ekonomicznym, ale jakąś czarnoksięską alchemią. Przychodzili więc w niemym zachwycie kibicować przy powstawaniu gigantycznego obiektu, o którym mówiono, że ma kosztować miliard złotych. Miliard złotych na perspektywę przyszłości dla ich synów! Oto po raz pierwszy bodaj dochodziło do spełnienia obietnicy danej im, tylekroć oszukiwanym, tylekroć zwodzonym, tylekroć pracującym na innych, nie na siebie.
Nowa walcownia produkować będzie dla krajów RWPG, my zaś w naszej opowieści jesteśmy dopiero w momencie, kiedy wizja pokojowo współpracujących krajów Europy wydaje się niedorzeczna. Zbliża się front, Niemcy ewakuują obóz jeniecki, część ludności cywilnej, przygotowują się też do demontażu maszyn - ale tego już zrobić nie zdążyli. Ich własną metodą "blitzkriegu" zaskoczył ich gwałtownym uderzeniem pancernym spod Częstochowy marszałek Koniew. Uciekli, pozostawiając nie wykorzystane a budowane już od roku "na wszelki wypadek" urządzenia obronne; zabrali ze sobą tylko główny pas transmisyjny.
Nazajutrz po ucieczce Niemców zawiązała się rada, która dopiero potem, zorientowawszy się w strukturze władzy we wcześniej wyzwolonej reszcie kraju, nazwała się Gminną Radą Narodową. W jej skład weszło kilku ludzi miejscowego pochodzenia, na czele stanął były powstaniec Mikoszek. Niestety, już wtedy zaczęły się tragiczne i ciągnące się przez 10 lat pomyłki, według których obywatel niemiecki mieszkający na niemieckim terytorium to Niemiec - i kropka. W ten sposób powtórzono starą sanacyjną tezę, że kto był prawdziwym Polakiem, ten uciekł, a kto został, ten zaprzaniec. Aresztowano kilkudziesięciu ludzi, nie rozróżniając komunistów od faszystów i Polaków od Niemców, część wywieziono na wschód, dopiero po latach zwracając im wolność i satysfakcję.
W grudniu 1945 roku zawiązała się pierwsza Rada Zakładowa, która jako jeden z celów wytknęła sobie "...przyjmowanie dalszych pracowników w ramach zasług dla polskości..." Bo jakieś kryteria musiały być, a chętnych, nawet głodnych, było daleko więcej niż pracy. Ponadto wisiał cały czas nad hutą wyrok likwidacji, odroczony wprawdzie na jakiś czas, ale nie uchylony. Naturalną granicą selekcji nowych kandydatów były więc zasługi dla polskości, pod czym należy rozumieć, że przyjmowano Polaków oraz tych Niemców, którzy nie dali się poznać jako dranie.
Dziś naturalną granicą jest granica województwa: nie żeby kogokolwiek dyskryminowano, pracy jest aż nadto, tylko ci z powiatu lublinieckiego nie mają czym dojeżdżać. W dwudziestym roku organicznej jedności ziem starych i nowych, akurat przeciętych granicą województwa, PKS odważył się puścić - "tytułem eksperymentu" - linię nieśmiało wybiegającą z Katowickiego, muskającą Zawadzkie i z powrotem płocho uciekającą na Górny śląsk. Bo Polska jest jedna, ale zarządów PKS jest tyle co województw, a każdy ma przez mapę zakreślony teren działania.
Pierwszy przewodniczący Rady Zakładowej, Kaczmarczyk, większość swojego urzędowania spędzał w szkole. Stary robociarz nosem wyczuł, że tu właśnie będzie się rozstrzygać walka o umysły, że tu jest oparta ośka tej wagi, na której ludzie sobie wyważają racje "za" i "przeciw". Po raz pierwszy, dzięki pełnemu liceum ogólnokształcącemu, miało Zawadzkie dorobić się własnej inteligencji, własnych karier, może kogoś wielkiego, kto rozsławi miasteczko na cały kraj?... Dzisiejszy dyrektor, a podówczas nauczyciel, Jerzy Lubos, bez wahania odrzucał proponowane mu w katowickim kuratorium, kiedy się tam zgłosił w lipcu 1945 roku, ośrodki wielkomiejskie: wiedział, że tam znajdzie się polska inteligencja. I bez wahania przyjął propozycję pracy w Zawadzkiem, bo właśnie tu, gdzie zawsze była tutejsza siła robocza, a sprowadzani skądinąd kierownicy, gdzie zawsze był filar, a nigdy korona, właśnie tu polska inteligencja miała największe pole do popisu. Lubos wiedział, a Kaczmarczyk czuł, że młodzież przejmie światopogląd i styl myślenia od tego, z którego rąk dostanie patent na dojrzałość. Dlatego Kaczmarczyk na każdą uroczystość szkolną, czy to było zakończenie roku, czy okresu, czy po prostu wieczorek taneczny przychodził z taką mniej więcej mową:
"Drodzy nauczyciele, droga młodzieży! Jest nam bardzo ciężko. Mówię: nam w hucie. Żądają od nas coraz lepszych wyrobów, no bo rzeczywiście, po co komu złe? Nie dają nam narzędzi, bo sami nie mają, wiecie, że Polska jest zniszczona wojną. Nie ma tego, nie ma owego, nawet w zeszłym miesiącu zabrakło pieniędzy na wypłatę, na pewno w domu u niejednego z was nie jadło się tego dnia obiadu, nie? No, widzicie. Ale mimo to wszystko my robimy, co do nas należy.
Wszystkiego mało i wszystkiego brak, a ja wam jeszcze prezent przyniosłem. O, to jest, widzicie, ten prezent. To jest czek na 20 tysięcy złotych. Myślicie może, że na czekoladki? Nie, moi drodzy. Nie po to my, rodzice, harujemy, żebyście wy mieli bąki zbijać. Za te pieniądze wasz pan dyrektor kupi zeszyty, książki i pomoce naukowe. Pamiętajcie, że musicie się uczyć, bo przecież to wy zmienicie nas, starych, wy będziecie pracować w hucie, i to pracować lepiej od nas, bo będziecie mądrzejsi. To resztę wam powiem za następnym razem, może znów wam coś przyniosę".
Kaczmarczyk nie działał samowładnie. Troska o dzieci była rzeczywiście jedną z głównych trosk robotników huty, to oni przecież, kiedy już się przekonali do polskiej szkoły, przychodzili remontować tam ławki, to oni zrzekli się części przydziałów węgla, żeby lepiej ogrzewać szkołę. Potem, po kilku latach, powstała druga średnia szkoła Zawadzkiego, Technikum Hutnicze, bliżej związane z zakładem od szkoły ogólnokształcącej. Ale stary sentyment pozostał, do dziś dyrektorzy huty i liceum bywają u siebie na ważniejszych uroczystościach, do dziś w gazetce szkolnej "My o nas" huta na równi ze szkołą jest uważana za "my" i do dziś szkoła dostaje od swojego opiekuna prezenty, jak za czasów Kaczmarczyka. Zresztą, zgodnie z jego słowami, w hucie pracuje 39 absolwentów szkoły.
Mijały lata i pierwsze, najbardziej prymitywne potrzeby były już zaspokojone. Huta powoli, ale stale modernizowała się, rozbudowywała, krzepła. Brakło jej wprawdzie inżynierów na cały zakład było ich dwóch, trzech, dopiero w 1953 roku czterech. Zaczęto eksportować, najpierw tylko do sąsiadów, potem śmielej i śmielej, do Ameryki Południowej, Egiptu i na Bliski Wschód. Główną produkcję huty stanowiły i do dzisiaj stanowią rozjazdy kolejowe, z pozoru toporny kawałek żelaza, w rzeczywistości urządzenie złożone z 400 części i ściśle określane normami międzynarodowymi.
Losy załogi nie układały się tak gładko jak losy huty. Administracja polska nie zawsze chciała i umiała rozróżniać ludzi, którzy po niemiecku mówili, od tych, którzy po niemiecku myśleli. Niestety, tych drugich przybywało. W miarę coraz jaskrawszych naruszeń praworządności ślązacy chowali się w swoją skorupę nie-Niemców i nie-Polaków, tylko właśnie ślązaków.
- Nie takiej Polski czekaliśmy mówili jedni. - Polska zawiodła nasze nadzieje - dodawali drudzy. Gdzie indziej w Polsce ludzie mówili tak samo, z tym tylko, że zamiast "nie takiej Polski" mówili: "nie takiego socjalizmu". Im zaś właśnie Polska przyniosła socjalizm.
Dziś, z perspektywy dziesięciu lat obumierania tych konfliktów, wskazać można kilka punktów szczególnie na tych terenach drażniących. Po pierwsze - wychowanych w duchu porządku ślązaków jeszcze bardziej niż "starych Polaków" raziła niegospodarność, podcinanie korzeni rolnictwu, szeroki gest w inwestycjach przemysłowych, zasypywanie dołów wczoraj wykopanych i niwelowanie górek usypanych przedwczoraj. Po drugie - wszelkie konflikty na tle międzyregionalnym, od szykanowania za używanie języka niemieckiego aż do pobłażania napływowcom z terenów wschodnich, którzy czasem swoją "nienawiść do Niemców" wyładowywali w sposób jasno w kodeksie określany jako kradzież czy rozbój. Po trzecie wreszcie - znów, jak za Niemców, ślązacy nie mieli "swoich ludzi" we władzach administracyjnych, partyjnych i przemysłowych. Ci, którzy byli, to kropla w morzu ich ambicji, przez tyle lat obrażanej. Nie zdawali sobie sprawy, że właściwie kwalifikowanych kadr śląskich prawie że nie ma i że dopiero dokonuje się ten trudny proces zrastania się korpusu z nie swoją głową, dokonuje się w warunkach bynajmniej nie cieplarnianych. Czyja w tym wina, że za czasów niemieckich nikt z polskich rodzin w Zawadzkiem nie zrobił matury, bo wysłanie dziecka na stancję do Strzelc było za wielkim przedsięwzięciem?
Rozpoczęta w 1956 roku akcja łączenia rodzin pozwoliła wyjechać tym, którzy do Polski rozczarowali się ostatecznie i którzy wypaczenia systemu wzięli za sam system. Na około 750 tysięcy ludności autochtonicznej Opolszczyzny wyjechało 54 tysiące przez nikogo nie zatrzymywanych ani nie kontrolowanych, czy mają tam jakąś rodzinę, czy po prostu chcą wyjechać. Charakterystyczne, że o wiele silniejsze uczucia rodzinne budzili odlegli kuzyni zamieszkali w Niemczech zachodnich i zarabiający w twardej zachodniej walucie niż bliżsi, przez miedzę mieszkający obywatele NRD. Na pewno byli wśród wyjeżdżających i tacy, którym nie zagoiły się w pamięci gorzkie doświadczenia lat powojennych. Nie będzie jednak przesady, jeżeli u większości podejrzewać będziemy, śladem Balzaka, bardzo prozaiczną i przeliczalną na pieniądze podszewkę sentymentów rodzinnych i rzekomo narodowych uczuć. Prawdziwi Niemcy wyjechali w akcji repatriacyjnej 1945 roku; teraz wyjechali ludzie o nieskonkretyzowanych przywiązaniach i elastycznej moralności. Pozostali ludzie obojętni, ludzie życzliwi, ludzie o nadziei, która przetrwała.
Teraz walka między dwoma żywiołami, polskim i niemieckim, porzuciła już anachroniczne formy powstań czy też malowania wapnem na murze: "Polaków powywieszamy" i przeniosła się, zgodnie z obecną modą, na grunt pokojowej rywalizacji. Jeden z hutników pokazuje dyrektorowi Jakubowskiemu zdjęcie, które mu przysłała rodzina z NRF: przy stole siedzi jego uśmiechnięty kuzyn, obok żona i córka, papier półsztywny, agfa - kolor, w którym wszystkie przedmioty i twarze nabierają reklamowego blasku. - No i co? - pyta dyrektor. - Proszę, jak im dobrze - chwali się tamten. - Co oni tu mają na tym stole, przyjrzyjmy się: jabłka, gruszki i śliwki, wszystko to bardzo ładnie sfotografowane, ale czy wy tego nie jadacie? - Oni jedzą inne rzeczy też, pisali mi. - Czy pisali wam także, dlaczego tu jest skośny dach? Przyjrzyjcie się, to jest mansarda, poddasze. - No ja, bo mieszkanie tam jest drogie, 80 marek za miesiąc. - Wyjeżdżają w rozmowie te bloki, które tak zadziwiły Francuzów, i dwie średnie szkoły, szpital i dom kultury, wszystkie ograne, ale zawsze ważkie atuty Ludowej Polski. Nikt nie udowadnia, że w Polsce żyje się lepiej niż w NRF. Ale fetysz zachodniego dobrobytu okazuje się gipsowym pomnikiem, który pęka nawet pod uderzeniem tych ogranych argumentów.
Jeździł dwukrotnie do swojego syna, konstruktora w zachodnioniemieckiej fabryce samochodów, stary Rykiert z działu głównego technologa. Za każdym razem wracał przed zaplanowanym czasem. Pytany o powody, odpowiada wymownym unikiem: - Synowa ani syn nie palą, kiedy chcę sobie po obiedzie zakurzyć, to nie mogę, źle się tam czuję, wolę wrócić do siebie.
U siebie, na ich śląsku, jest całkiem inaczej niż w Niemczech - jest też inaczej niż w Polsce centralnej. Nie chodzi oczywiście o bardziej sprzyjające warunki do palenia papierosów po obiedzie. Wymieszały się obyczaje, doszło do wielu kompromisów, jak z tym kwadransem spóźnienia. Tu urodzona młodzież, stanowiąca połowę ludności Zawadzkiego, dziedziczy i dobre, i złe cechy swoich rodziców - tych zza Buga i tych z Andreashütte. A jednak załoga huty, do której już należą urodzeni tu w latach 1945-1948 chłopcy razem ze swoimi ojcami, jest podobno o wiele lepsza niż inne załogi hutnicze w kraju. Tak przynajmniej twierdzi dyrektor Jakubowski, który z niejednego już pieca hutniczego chleb jadał, i tak by wskazywał sztandar przechodni zdobyty przez hutę im. świerczewskiego w Zawadzkiem. Tutejsi hutnicy lubią porządek i chętnie mu się poddają pod warunkiem, że reguła będzie obowiązywać wszystkich. Dlatego przewodniczący Rady Robotniczej, inż. Kucharski, demonstracyjnie podbija swoją kartę pracy, choć z tytułu swej społecznej funkcji nie jest objęty normowanym czasem pracy. Do tutejszych hutników przemawiają argumenty ekonomiczne, gdzie indziej często przerywane pytaniami: "co ja z tego będę miał?", tutejsi lubią i chcą pracować. A przede wszystkim - tutejsi po wielekroć i z powodzeniem stosowali zasadę: "najpierw pług, potem chleb", najpierw pracować, potem jeść. Czy uchylono by decyzję o likwidacji huty, gdyby nie ich praca, czy stawiano by właśnie tu nową walcownię, gdyby nie ich praca, czy wreszcie ich osiedle awansowałoby do rangi miasta i zyskało to, co tak rozrzewniło dwóch Francuzów, gdyby nie ich praca?
Zawadzkie stało się o tyle pewną lokatą dziś, o ile było niepewną dla Niemców. Polsce warto powierzyć ofiarnym i dobrym hutnikom lepszy sprzęt, warto rozwijać miasto najbardziej w powiecie dynamiczne, warto dać pole do popisu organizacji partyjnej, która skupia 1/4 członków organizacji powiatowej i połowę chyba jej inicjatyw. Niektórzy mówią na to, że tak byłoby pod każdym rządem i w każdym ustroju, bo ślązak to przede wszystkim lojalista, to mrówka w końskich okularach, która nie zastanawia się nad celem swojej pracy, tylko pracuje. "Czyż nie pracowali równie dobrze za Hitlera, czyż nie robili równie starannie dział, z których ostrzeliwano polskie miasta?"
Nie, nie pracowali równie wydajnie i starannie. Technika w hutnictwie nie zrobiła tak wielkiego postępu, żeby ta sama co za Hitlera ilość ludzi mogła dać trzykrotnie większą produkcję. Zagrały tu z pewnością i inne czynniki, czynniki wymykające się sferze ekonomiki. Czyż można zresztą porównywać pracę w krańcowo różnych warunkach ustrojowych? Przecież i jeńcy pracowali. Robotnik tej huty za Hitlera był na pewno bliższy jeńca niż robotnika dzisiejszego: był dodatkiem do maszyny, jak ona poddanym ruchowi ręki zwierzchnika, utrzymywanym w posłuszeństwie i drylu, był tylko obiektem, a nie podmiotem funkcjonowania państwa. Dziś zdarza się, że ten i ów z kierowników miejscowego pochodzenia żachnie się: "Ale Polska ludzi rozwydrzyła!" Nie, to rozwydrzył ich socjalizm, socjalizm zwrócił im ich ludzkie prawo do korzystania z rozumu, w który wyposaża przecież najwyższa instancja - natura.
Owszem, zdarza się, że ktoś nadużywa swoich praw do krytyki czy odwołania się od decyzji zwierzchnika, czy socjalnych uprawnień pracowniczych, a kierownik jest wobec tego bezsilny. Cóż stąd? To jest nieuchronny rozkurz, konsekwencje demokracji, która jest wprawdzie mniej sprawna niż dyktatura, ale za to wyzwala więcej inicjatyw i odpowiada większej ilości ludzi.
Robotnik śląski, hutnik z Zawadzkiego, to nie mrówka w końskich okularach. Prawdą jest tylko to, że wyraża w inny sposób swoje uczucia niż robotnik, niż hutnik z centralnej Polski; tak jak ludzie o bardzo stonowanych odruchach nie potrafią szaleć z radości ani łkać z bólu i trzeba ich dobrze znać, żeby zrozumieć, co się wewnątrz nich dzieje. Niektórzy podkreślają jeszcze, że do dzisiaj zdarza się słyszeć, jak młodzież podpiwszy sobie śpiewa po niemiecku. Jaki ten niemiecki jest, taki jest, Niemiec by chyba tego nie zrozumiał, ale tu chodzi o ich intencję, o ich przekorę. Zapominają tylko, że z podobnie pryszczatych pobudek i nawet podobnie kalecząc cudzoziemszczyznę w Suwałkach i Jędrzejowie młodzież śpiewa po angielsku: żeby zrobić na złość.
Jest jeszcze jeden argument. Często mawiają: "za Niemca tak by nie było", "za Niemca było lepiej". To znaczy, że tęsknią do przeszłości. Tylko że znów burzy to rozumowanie analogia: za Niemca, to znaczy przed wojną, a czyż w całej Polsce nie rozlega się narzekanie, że przed wojną pociągi się nie spóźniały, przed wojną pralnie robiły duże pranie w dwa dni, przed wojną banany można było kupić przez cały rok, przed wojną, jak się wezwało kominiarza, to był w pół godziny. Ostatnio w małych osadach Opolszczyzny brakuje chleba, którego tu więcej kupują niż w innych województwach, bo mniej mają czasu między pracą w przemyśle a na własnej działce na wypiek w domu. Natomiast zaczęto mówić: za Niemca by tak nie było. Jasne, że by nie było i za Polaka, gdyby nie bałagan! Zresztą brak chleba rykoszetem uderzył w państwo, automatycznie bowiem spadł skup zboża, zużywanego teraz do wypieku własnego chleba.
Ludźmi wiecznie zatroskanymi, czy aby nie stępiliśmy czujności względem byłych Niemców de iurae, powodują na pewno jak najuczciwsze patriotyczne pobudki. To ludzie o kompleksie skromności, chronicznie nie doceniający własnych osiągnięć. Na dnie ich myśli, nie wypowiadanych, ale na pewno gdzieś tam się błąkających, kryje się strach: czy aby Polska ma wystarczającą siłę atrakcyjną dla tych ludzi, którzy nie są na nią skazani, bo mogą czuć się Niemcami? Czy aby nie zaskoczy nas jakiś dzień, w którym okaże się, że są przeciwko nam? Czy wykreślając ze słownika współczesnego słowo "autochton", nie oszukujemy samych siebie?
Jeżeli nie dwadzieścia, to przynajmniej osiem ostatnich lat pracowało na zatarcie tej szczeliny. Ale to nie wszystko: nie ma przecież roku 1945 bez roku 1921. Na zatarcie tej szczeliny pracowały pokolenia naszych przodków na tej ziemi. Mieszkańcy Katowic, Chorzowa czy dalej położonej Wielkopolski i Pomorza też tylko przez dwadzieścia lat międzywojennych byli Polakami, i to w Polsce gorszej, sanacyjnej. Jak wypadli w krwawej próbie 1939 roku?
Opowieść o Zawadzkiem, jego hucie i jego szkole nie jest żadnym bilansem plusów i minusów, które miałyby ważyć na świadomości mieszkańców. Wymieszała się ludność, wymieszały obyczaje, pożeniono się i poprzeprowadzano, w wielu wypadkach nie dojdziesz, kto właściwie od kiedy może być uważany za przybysza, a kto za osiadłego tubylca. Trwałym natomiast dorobkiem Zawadzkiego, rozładowującym jego stary kompleks, jest kilka chlubnych karier wychowanków dyrektora Lubosa: jeden zastępca profesora na wrocławskiej filozofii, jeden adiunkt w krakowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej, i to specjalizujący się w historii Opolszczyzny, jeden specjalista od badań jądrowych w świerku, żeby nie wspomnieć innych spośród blisko już setki absolwentów liceum, którzy pokończyli też studia.
Mówi się też często o innych absolwentach tej szkoły, tych, którzy razem z rodzicami i nieraz pod ich naciskiem wyjechali do Niemiec, a teraz piszą stamtąd rzewne listy i żałują, że tak się stało. Nie jest to oczywiście nagminne, ale i nie sporadyczne, w każdym razie znakomicie kontrastuje z karierami robionymi przez ich kolegów w kraju.
Niedawno odwiedził Opolszczyznę, między innymi Zawadzkie, redaktor naczelny pewnego pisma z NRD. Zagadnął o coś pewną kobietę, pracującą w ogródku. - Nie umiem po niemiecku odpowiedziała i tamten poprosił o pomoc tłumacza. Kiedy odeszli, sąsiadka zapytała ją: - Co robisz, przecież ty umiesz po niemiecku lepiej ode mnie! - Tak - odpowiedziała tamta - ale nie chcę, żeby wrócił do siebie i rozgadywał, że tu wszyscy po niemiecku mówią. Niech wiecznie zatroskani będą spokojni. Przezornością tej kobiety, karierami wychowanków szkoły, tonami nowych rur i nowymi blokami mieszkalnymi wrosło Zawadzkie w Polskę tak, że nie dostrzeżesz granicy - ani w sensie topograficznym, ani w społecznym, ani w narodowym. Ta granica po prostu odeszła do historii.